Pakujcie walizki. Zbierajcie się na tramwaj. Na warszawskim Powiślu czeka na was mały Rzym.
Zawsze mam problem, aby dotrzeć do lokalu (lub jakiegokolwiek miejsca), w którym jeszcze nie byłem. Nie tym razem. Bistro jest małe, z trudem mieści tłum ludzi, który wylewa się na skrzyżowanie Tamki i Dobrej. Z daleka już słyszę gwar rozmów, głośne mlaskanie i wesołe siorbnięcia płynów alkoholowych.
Fama poszła w miasto z prędkością, o której polskie PKP może pomarzyć. Knajpka działa zaledwie dwa miesiące, a jej nazywa pojawia się w tłustych szeptach warszawskich bywalców częściej niż ktokolwiek mógłby się tego spodziewać. Za to zamieszanie odpowiedzialna jest Ula Kostrzewa i Emanuele Guidi, który stoi za kuchnią wraz z Lucą Bettini (po zbadaniu instagrama stwierdzam, że ostrego fanatyka pizzy). Włoscy chłopcy nie zanudzają kolejnym wydaniem neapolitańskiej z pieca opalanego drewnem, serwują pickę in teglia, czyli z blachy, na kawałki.
Nożycami prostokąta
Po dopchaniu się do witryny, na której prezentują się równiutko kanciaste, dobrze wyrośnięte placki, przyklejam nos do szyby i badam, czym są pokryte. Nie ma jednego menu, to jest zmienne i zależy od sezonu. Jest klasyczna margharita z mozzarellą i bazylią; wersja z salami picante; pomidorkami koktajlowymi; bobem i pecornio; cukinią oraz prosciutto; i ostatni kawałek rzymskiej klasyki – ziemniaków z truflą. To moje strzały, bo blachy nie są podpisane, a gwar i głośna muzyka zakłóca komunikację z obsługa, więc trudno szczegółowo dociec, czym tak naprawdę są pokryte. Jednak, gdy już ślinianki pozwolą, wskazuję wymarzoną, a pan zza lady bierze duże nożyce i wykraja prostokąta, który ląduje na chwilę do piekarnika, aby nabrać temperatury. Następnie powolnym chodem kieruję się do oblężonej kasy i cierpliwie czekam na swoją kolej, zaznając wokół siebie prawdziwie włoskiej tabaki (w slangu gastronomicznym: totalny chaos spowodowany natłokiem klientów).
Lekkie, z bąblami, przypomina focaccie
W międzyczasie w mojej dłoni pojawia się kieliszek prosecco, a ja już czaję się na aperol spritza, który tak często połyskuje w dłoniach tutejszych hałaśliwych bywalców. Odczekując swoje, zasiadam, aby zbadać ten kanciasty temat. Wpierw wgryzam się w tę z pomidorkami koktajlowymi i zaznaję małego szoku, bo słodki, pomidorowy smak jest niesamowicie skoncentrowany, a ku zaskoczeniu kubków smakowych, zestawiony z chili, które jeszcze długo nie daje o sobie zapomnieć, pulsując na wargach. Ciasto jest lekkie, z bąblami, przypomina focaccie. Jest też bosko tłuściutkie – jak podejrzałem – blacha, na której piecze się pizza, jest naoliwiona i to dzięki temu trikowi mogę ochoczo zajadać się chrupiącą skórką i delikatnym wnętrzem. (Znacie to skądś, prawda?)
Już żałuję, że nie zamówiłem więcej. Na mojej drugiej tacce leży jeszcze pizza z prosciutto, bufalą, mango duszonym w koniaku i bazylią; oraz wydanie z karczochami, sezamem i mortadelą w kolorze paznokci mojej towarzyszki. Nie mogę przestać jeść, tłuściutkie palce rwą co nowe kawałki. Na koniec wersje wegańskie: bakłażan i natka pietruszki; ziemniaki i trufla. Obie odrobinę zbyt suche, ale to nic – wkradam się do kuchni i kradnę tubkę oliwy, aby nadać im odrobinę poślizgu (po czym oczywiście ją zwracam – oliwę, nie pizzę).
Va Bene (z włoskiego, jest dobrze) oferuje jeszcze makarony, ale na ten trzeba przyjść w odpowiednich godzinach, gdyż kuchnia nie wydaje ich od 15 do 19. A szkoda, bo skosztowałbym tej pasty frescki.
Bez deseru się nie liczy
Jeśli nie makaron to chociaż deser. Wpierw cannelloni, których jadałem tuziny podczas mojej ostatniej południowowłoskiej wyprawy, i niestety, o ile krem w vabenowskiej wersji jest rozkosznie słodki, to samej rureczce brakuje nieco chrupkości. Na szczęście, na osłodę mam jeszcze tiramisu. Prezentuje się ono w szklance, z nierównymi warstwami kremu i biszkoptów, bardzo domowo. Nurkuję łyżeczką na samo dno. Jest takie jakie lubię: z proporcjami mocno przechylonymi w stronę aksamitnego kremu i tylko lekko kawowe. Jako dodatkowa atrakcja robią jagódki, które figlarnie kontrastują ze słodyczą dawki mascarpone.
Bene
Włoska atmosfera (aka chaos) udziela się wieczorami, gdy Va Bene wypełnia międzynarodowa klientela. Zdecydowanie bardziej dolce jest w godzinach popołudniowych. W bistro panuje totalna sielanka. Gości nie ma tak wielu, więc i kucharz wychodzi z kuchni, aby posiedzieć z włoskimi kolegami, a ja tylko się zastanawiam, jak to się stało, że na warszawskim Powiślu powstało miejsce, które jest małą Italią. Nucę pod nosem: Va bene, va bene, jest dobrze, jest dobrze.
Wasz,
Rozkoszny
6 komentarzy
wydaje mi się, że co do cannolli najlepsze jest w Bombonierze przy al. Solidarności 🙂 a ten lokal wygląda zachęcająco!
dzięki za cynk, przetestuję!
Zgodzam się ze la bomboniera jest genialna, co do va bene mam mieszane uczucia. Niestety po majowej wizycie 1 osoba z naszej czwórki się zatruła (to był jedyny wieczorny posiłek) i wyładowała w karetce. Byliśmy zachwyceni ta knajpka bo klimat niesamowity ale co do tamtego kawałka pizzy mamy zastrzeżenia. Jeżeli się tam wybiorę jeszcze to na kieliszek winka.
Jadłem tam 4 razy, i za każdym wszystko było świeże. Z czym była tamta pizza? :0
Ooo, nawet nie wiedziałam, że takie świetne miejsce jest na Powiślu
Mi brakuje takiego miejsca na mojej Starej Ochocie. Idź sama się przekonać, jak jest fajnie