Jest to kontynuacja oraz zakończenie serii “Dieta reżimowa – Realia PRL-u a Kuchnia Polska”. Koniecznie przeczytaj część I, II, III, IV i V.
“Czym się różni bar mleczny od Komitetu Centralnego PZPR? Niczym, I tu i tu, ruskie, śląskie, a reszta leniwe.” – jeden z żartów dający się słyszeć w barach szybkiej obsługi opartych na tanich daniach mączno-mlecznych. Władze Polski Ludowej, zgodnie z przyświecającym jej poglądami, starały się odsunąć w cień celebrowanie posiłków i tradycję kulinarną, utrzymując porządek (fr. régime). Pozytywne postaci z socrealistycznej literatury pojadały suche bułki i piły herbatę nie ustając w zawodowej aktywności. Kuchnia nie miała dostarczać przyjemności, a zaspokajać potrzeby fizyczne, pozwalające na dalszą pracę. Postawiono na kuchnię zbiorową, obsługującą klientów na wielką skalę, wyzwalającą kobiety z niewoli garnka, przejmującą funkcję matki-państwa, które nakłada z kotła odpowiednio kaloryczne porcje. Ten typ myślenia przetrwał wszystkie dekady PRL-u, choć konfrontować się musiał z przeróżnymi przeszkodami w formie smaku i potrzeb Polaków.
Aparat władzy zdawał się nie egzystować w peerelowskim świecie i jego realiach. W wystawnych bankietach i suto zastawionych stołach gustował sam przywódca narodu, Bolesław Bierut. O wystawnych przyjęciach w Belwederze można było usłyszeć w Radiu Wolna Europa, w audycjach z udziałem Józefa Światły, byłego wicedyrektora X Departamentu Ministerstwa Bezpieczeństwa Publicznego, który w grudniu 1958 roku w czasie podróży służbowej uciekł do Berlina Zachodniego. “Przy jednej ścianie, na niskim kredensie – wyszukane owoce południowe, importowane z zagranicy, najrozmaitsze słodycze, zagraniczne papierosy i wyszukane soki owocowe. Pod drugą ścianą, na większym kredensie – wódki, koniaki, likiery, zagraniczne wina. A obok baterii butelek, na cieniuteńkiej zagranicznej porcelanie i na srebrnych platerach – kawior, łososie, homary i najwymyślniejsze zakąski zimne – mięsa i ryby. Od tych zakąsek zaczyna się oficjalna kolacja. A potem zasiadamy do stołu i służba towarzysza Bieruta roznosi jedno po drugim dania gorące. Tak żyje w robotniczo-chłopskiej Polsce sekretarz partii, tak zwany człowiek ludu”. Podobnym hedonistą był także Józef Cyrankiewicz, o którego rozrzutnym życiu krążyły plotki. Z kolei Władysław Gomułka, od 1956 roku pierwszy sekretarz PZPR, był człowiekiem niezwykle oszczędnym, a żywienie “ponad potrzebę” niezwykle go irytowała. Zawzięcie tępił rozrzutność wśród aparatu państwowego i urzędników. Gdy niespodziewanie pojawiał się na przyjęciu u Józefa Cyrankiewicza, służba czym prędzej zbierała ze stołów kawior, krewetki i szampana, a ich miejsce zajmowały swojskie parówki, bigos i czysta wódka.
“Ze wszystkiego, co ludziom wspólne, najbardziej wspólną cechą jest ta oto, że ludzie muszą jeść i pić” – słowa socjologa Georga Simmeli prowadzą do głębszych przemyśleń na temat psychologii jedzenia, gdyż różnice międzyludzkie najłatwiej zauważyć po zawartości ich talerzy. Ich zawartość została uszczuplona w peerelowskiej Polsce, do tego stopnia, że prócz najwyższych elit państwowych, jedzenie stało się paliwem, bez namiastki rozkoszy smaku. Lub też było zupełnie na odwrót. Każdy dobry produkt cieszył bardziej, każda wyczekana pomarańcza wywoływała śmiech, czy choćby “wystany” chrupiący chleb, jeśli się już pojawił. Człowiek zawsze pragnie tego czego nie może mieć, dzisiaj ma wszystko i zdecydowanie trudniej wprowadzić go w błogostan za pomocą smaku zwyczajnych rzeczy. Kuchnia PRL-u rządziła się swoimi prawami, a na pewno sterowano nią odgórnie – to państwo pozbawiając konsumentów wyboru, nakazywało jadać w określony sposób, nadając tym samym kuchni egalitarny charakter, jednak bez wolności. Można wdawać się w polemikę na temat jakości jedzenia, którą niektórzy podejmują, głosząc, iż ówczesne produkty były wyższej jakości, choćby sezonowe warzywa czy mięso. Jednakże nie zmienia to faktu, że po 1989 kuchnia Polaków stała się bogatsza i bardziej urozmaicona, otwarta na wreszcie dostępne nowe kultury i zwyczaje stołu. Wiecznie żywymi reliktami PRL-u na pewno są sałatka jarzynowa z majonezem, WZ-tka, kogel mogel, czy fasolka po bretońsku. Potrawy stworzone w bardziej wymagających czasach szturmem zawojowały podniebienia rodaków i weszły w kanon polskiej kuchni, tworząc nową, peerelowską tradycję, o której warto pamiętać.
Michał Korkosz
- Georg Simmel, Socjologia posiłku, Most i drzwi. Wybór esejów.
- Joanna Pyszny, Co jada bohater? Kod kulinarny w literaturze socrealistycznej, czyli dieta a światopogląd.
- Tomasz Szarota, Okupowanie Warszawy dzień powszedni. Studium historyczne.
- Dariusz Jarosz, Maria Pasztor, Afera mięsna.
- Błażej Brzostek, PRL na widelcu.
- Maria Dąbrowska, Dzienniki.
- Aleksandra Janta, Wracam z polski 1948.
- Mieczysław Lurczyński, Notatnik z podróży po Polsce.
- Leszek Kostrzewski; Piotr Miączyński, Blikle. Tort dla generała. Rozmowa z Andrzejem Bliklem.
- Błażej Brzostek, PRL na widelcu.
- Maja i Jan Łozińscy, Historia polskiego smaku.
- Praca zbiorowa, Kuchnia Polska PWE.
- Zbigniew Błażyński, Mówi Józef Światło. Za kulisami bezpieki i partii.
8 komentarzy
„każda wyczekana pomarańcza wywoływała śmiech, czy choćby “wystany” chrupiący chleb, jeśli się już pojawił”
Pomarańćze, owszem, podobnie jak np cytryny, były towatrem deficytowym. Ale każdy chyba przyzna, że spokojnie można się bez nich obejść.
Natomiast nie pamiętam, bym kiedykolwiek stała w kolejce za chlebem, czekała czy się pojawi i czy dla mnie wystarczy. Chleb się po prostu kupowało – wchodziło sie do sklepu i kupowało, podobnie jak bułki, bułeczki i cudowne maślane rogaliki, których smak pamiętam do dziś. I faktycznie ten chleb był pyszny, chrupiący, świeży. Do tego stopnia nęcący, że zwykle zanim doszedł do domu miał obskubana piętkę.
Braki mięsa to bardzo późny peerel, coś ok. roku 80. Wcześniej z mięsem nie było problemów. Owszem, kolejki w sklepie istniały, ale i dzisiaj istnieją, np w biedrze do kasy czasem masz 10 osób przed sobą z pełnymi wózkami. Ceny mięsa były dostępne dla przeciętnej, nawet studenckiej kieszeni. No i mięso to było mięso. Dzisiaj kupisz z bólem ligawę wołową po 40zet za kilo i wyprodukujesz z niej zrazy zawijane a la podeszwa, a mięsa na gulasz nie jesteś w stanie usmażyć, bo wydala z siebie taką ilość wody, że wychodzi duszone.
Ja osobiście pamiętam te realia. Byłam „głównym zaopatrzeniowcem” rodziny od około 1960 roku. Jesteś sobie chyba w stanie wyobrazić, jak uciążliwe dla dziecka byłoby wystawanie w kolejkach wielogodzinnych i że gdyby faktycznie miało miejsce, na pewno wyryłoby się w pamięci jako trauma zakupowa.
Zmień źródła.
Chyba nie da się sklasyfikować sytuacji zero-jedynkowo, ale o takiej sytuacji mówi lieratura podana w tekście.
To całkiem zabawne, bo moja mama wspomina najczęściej kolejki po pieczywo i rogaliki na margarynie 🙂
Nie wiem dlaczego tak okłamujesz historię. Chyba byłaś córka jakiegoś patryjniaka albo ubeka.
Babcia opowiadasz baniqluki. Zmień źródła albo dilera bo ci wciska jakieś gooowno.
Nie są to moje wspomnienia. Artykuł został napisany na gazie literatury naukowej dostępnej w Bibliotece Narodowej i BUWie.
Mógłbym Pan wskazać, co nie jest zgodne z prawdą i podeprzeć to jakąś literaturą?
rozkoszny to komentarz do odpowiedzi Lady M. która twierdzi że nie było kolejek po artykuły żywnościowe. Np. porównywanie kolejek dzisiaj w Biedrze do kolejek z czasów komunki. Każdy kto żył w tamtych czasach pamięta kolejki za wszystkim od papieru toaletowego po masło czy inne produkty. Tylko za wczesnego Gomułki było w MIARĘ WSZYSTKO, potem już syf. kiła i mogiła.
Najlepsze kolejki pochleb były u mojej cioci na wsi. Chleb był na zapisy, przywożony może ze 2 razy w tygodniu. Każdy brał na zapas i mroził. Szło się po niego ok. 13tej ale nie wiadomo było o której przyjedzie samochód. Czasem sklepowa już zamknęła sklep i dalej się czekało – w większości dzieci, bo miały więcej czasu. Potem sprzedawano prosto z auta. Kiedyś tak stano do późna w Wigilię…